Holenderski piłkarz surinamskiego pochodzenia, grający na pozycji obrońcy w Liverpoolu, w czasie swojego życia wystawiony był na wiele różnych trudności. Jak sobie z nimi poradził?
Młodzieńcze lata i początki kariery
Urodził się w Bredzie. Karierę zaczynał w Willem II, zanim przeszedł do FC Groningen w 2010 roku na zasadzie wolnego transferu. 1 kwietnia 2011 roku zadebiutował w barwach Groningen w meczu z ADO den Haag. Zastanawialiście się kiedyś dlaczego na meczowej koszulce ma wypisane swoje imię, a nie nazwisko? Według jego wujka Stevena stało się tak z powodu sporu z ojcem, który zostawił jego matkę i dzieci.
Kariera Van Dijka stanęła mogła zakończyć się w fatalny sposób w 2012 roku, kiedy obrońca zachorował na zapalenie wyrostka robaczkowego, zapalenie otrzewnej i zakażenie nerek. W wielu wypadkach takie przypadłości kończą się nawet utratą życia, z tego powodu Holender spisał testament jako zawodnik Groningen.
– Widziałem jedynie wiszące nade mną rurki. Moje ciało gniło i nie mogłem nic z tym zrobić – wspominał obecny zawodnik Liverpoolu w wywiadzie dla magazynu „FourFourTwo”. – W tamtych chwilach przez głowę przechodziły mi najgorsze wizje – przyznał Van Dijk.
– Na początku zakładaliśmy, że to była tylko grypa. Leżał w domu przez kilka dni z silnym bólem brzucha – opowiadał ówczesny trener Groningen Dick Lukkien. – Udał się do pobliskiego szpitala, ale nie zdołali nic wykryć. Odesłano go więc do domu – kontynuował.
– Wtedy do akcji włączyła się mam Virgila, która zawiozła go z powrotem do szpitala, mówiąc, że postępowanie lekarzy było złe – tłumaczył Lukkien. – Jej zachowanie okazało się kluczowe dla uratowania życia obrońcy – stwierdził Holender.
W tamtym czasie Van Dijk wiedział, że dla bezpieczeństwa rodziny musi uregulować sprawy spadkowe.
– Gdybym umarłbym, część pieniędzy trafiłoby do mojej mamy. Oczywiście nikt nie chciał o tym mówić, ale należało to zrobić. Przecież wszystko mogło się skończyć – wyjaśniał zawodnik.
Wyjazd na wyspy
21 czerwca 2013 roku Virigil opuścił swój kraj, aby popchnąć swą karierę naprzód. Dwuletnia przygoda ze szkockim klubem, była bardzo udana. Van Dijk zdobył swoje pierwsze trofea w profesjonalnej karierze. Zdobył dwa mistrzostwa kraju oraz puchar ligi szkockiej. Był on wyróżniającym się obrońcą i dwukrotnie został umieszczony w drużynie sezonu. Po tak owocnych dwóch latach, przyszedł czas na transfer do Premier League. Ronald Koeman, czyli ówczesny trener „Świętych” zakontraktował swojego rodaka w 2015 roku. Zaczął wtedy być brany pod uwagę, w kontekście gry dla kadry narodowej. Po dobrym sezonie podpisał nowy 6-letni kontrakt. Jednak raczej nie spodziewał się, że już półtora roku później jego kariera nabierze jeszcze większego rozpędu…
Transfer, który zmienił wszystko
Gdy w grudniu 2017 roku Liverpool ogłosił, że porozumiał się z Southampton w sprawie transferu van Dijka, cały piłkarski świat wybuchł śmiechem. Kwota 75 mln funtów wydawała się wyrzuconymi pieniędzmi w błoto. Wszyscy się zgadzali, że Liverpool potrzebuje środkowego obrońcy, który zostanie liderem defensywy, ale nikt nie wierzył, że piłkarz z przeszłością w Celticu czy Southampton będzie w stanie udźwignąć tę rolę. Strasznie się mylili. Van Dijk już od pierwszych chwil w czerwonych barwach emanował olbrzymią pewnością siebie. Dzięki poprawionej grze w defensywie i wielkiej sile ognia, za którą odpowiadali Salah, Mane i Firmino, Liverpool dokonał czegoś co wydawało się niemożliwe i awansował do finału Ligi Mistrzów. Jak źle potoczył się ten finał wszyscy doskonale pamiętamy. Jednak kibice the Reds mieli wielkie nadzieję przed następnymi latami i się nie rozczarowali…
Trudne chwile
Zwycięstwo w Lidze Mistrzów i późniejsze, tak długo wyczekiwane w Mersyside, mistrzostwo Anglii wprawiło wszystkich związanych z klubem w ekstazę. Wielki udział miał w tym VVD, który był ostoją w defensywie. Prawie wygrał Złotą Piłkę (2. miejsce) oraz został wybrany najlepszym graczem za UEFA za 2019 rok. Liczono następne spotkania w których nikt dawał rady minąć Holendra. Jednak te dobre chwile skończyły się wraz ze startem jakżego dziwnego sezonu 20/21. Krótka przerwa pomiędzy sezonami i brak odpowiednich wzmocnień na pozycji środkowego obrońcy, szybko zweryfikowała oczekiwania w Liverpoolu i realnym celem stała się batalia o miejsce w top 4. Wydarzniem które zapoczątkowało wielkie problemy zarówno dla klubu, jak i piłkarza był derbowy mecz z Evertonem. Zaczął się on bardzo dobrze, Liverpool szybko wyszedł na prowadzenie i grał dobrą piłkę. Prawdziwa tragedia wydarzyła się około 10 minuty, gdy Jordan Pickford brutalnie sfaulował Virgila. Prawie rok przerwy i brak wyjazdu na Euro 2020, dokładnie tyle kosztował Holendra uraz więzadeł.
Długa rehabilitacja i powrót do gry
Van Dijk mocno pracował nad swoim powrotem do gry. Udał się do Dubaju, do specjalnego ośrodka treningowego, który miał jeszcze bardziej przyspieszyć jego powrót do gry. Potem wrócił do Anglii. Pomógł sobie wtedy nawzajem z Joe Gomezem w rehabilitacji, ponieważ Anglik zmagał się z poważnym urazem kolana. On i Gomez mieli bliskie relacje już wcześniej, ale teraz stali się nierozłączni, motywując się wzajemnie w czasie rehabilitacji. Po wielu miesiącach ciężkiej pracy, nadszedł moment w którym van Dijk znów mógł wyjść na boisko. Zagrał w dwóch meczach sparingowych, dzięki czemu Jurgen Klopp mógł postawić na niego już od 1. kolejki Premier League. Holender w czterech dotychczasowych meczach znowu wygląda świetnie. Nie widać śladu po kontuzji. Siła, szybkość, czytanie gry czy gra głową, wydaje się jakby Virgil nie stracił na żadnej z tych umiejętności.
Powroty po tak długich kontuzjach są ciężkie, ale van Dijka nie spotyka to pierwszy raz. Długie przerwy z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, czy kontuzja pleców z czasów gry w Southampton, uczyniły z van Dijka prawdziwego wojownika, który się nigdy nie poddaje i zawsze daje z siebie wszystko. W połączeniu z jego gigantycznymi umiejętnościami, daje nam to obrońcę, którego chciałby w swoim składzie każdy klub na świecie.